Kurczak. Mało trochę tej Australii na Lymkya…
Mniej słońca, mniej czasu, nie ma słoni ani małpek J a na kangury i koala na razie nie mamy kasy :)
Dzisiaj obudził nas telefon: "Hello, happy Australia Day guys!"
("Cześć, szczęśliwego dnia Australii" czy jakoś tak)
I już było wiadomo, że będziemy świętować Australia Day, czyli taki nasz (chyba?)
Dzień
Niepodległości.
Poznajecie mościk w tle? :)
Opera nie znudzi mi się nigdy! Mogę ja oglądać i fotografować c o d z i e n n i e!
Każdy ma jakieś swoje zboczenie. Ja szaleję na punkcie opery i... ibisów!
Są genialne! zamiast wróbli czy gołębi chodzą sobie z tymi wielkimi dziobami i kiedy wydaje się, że są na wyciągnięcie ręki... złośliwie odlatują! Ale i tak je uwielbiam :)
Australia Day
Trochę mi się zboczyło z Australia Day... ale tak już mam, że odpływam jak wchodzimy na ibisy :)


Eh, co to była za zabawa! Lepiej jak na Nowy Rok. Całe miasto
od rana szalało, pierdyliard atrakcji dla każdego, od tańca, przez kiełbaskę,
do wyścigu regat po clubbing na mega fajerwerkach skończywszy .
O koncertach i
innych takich nawet nie warto wspominać. Bombka! Pełen szacun dla miasta za
organizację i dla ludzi – za masowy udział i mega dobry humor!
A: Trawa na ulicy a na niej leżaki dla zmęczonych, kluby z dudniącą muzyką i kolejkami na ulicy o godz. 15.00 jak na Mazowieckiej po północy w sobotę. Widok dziewczyn w strojach, ehem prawie dopasowanych, wieczorowych, biegających pokracznie na koturnach do klubu na godzinę 16:00 gdzie słońce jeszcze wysoko na niebie... bezcenne. Blog z laskami bezguściami zrobiłby furorę. Wielki kwiat lotosu na środku portu z którego wzlatują sztuczne ognie i przede wszystkim pełno zadowolonych ozzies z flagą na policzku. Naprawdę miło się spaceruje w takim świecie.
W Dniu Australii nie mogło zabraknąć rdzennej ludności.
Aborygeni uzbrojeni w okulary i głośniki sprzedawali w porcie CD po 10 baksów. Cóż, każdy orze jak może.
Może zobaczymy prawdziwszych za tydzień w buszu.

Najważniejsze jest towarzystwo.
Polskie towarzystwo jakoś nam nie dopisało, jedni poszli do domu przed fajerwerkami, drudzy tak się dobrze bawili, że na kulminację imprezy nie dotarli :)
Za to świetnie spędziliśmy czas z Australijczykami - Lukiem (A: Ekspert od niedźwiedzi koala), który chyba będzie coraz częstszym gościem i bohaterem wpisów na Lymkya
(w przyszłym tygodniu niańczymy Jego Borisa - i nie Babciu, nie kupiłam sobie psa w Australii. A już na pewno nie shar pei'a :) )
oraz M.
Panowie robili m. in. bardzo nieprzyzwoite rzeczy z kowbojami. I co gorsza, czerpali z tego sporą przyjemność! Nie mogę opisać szczegółów na wypadek gdyby jednak czytały nas osoby niepełnoletnie (piszcie do A. na priv)
Kulminacja wieczoru
To oczywiście pokaz sztucznych ogni, pięknie zsynchronizowany z muzyką i światłami, na który czekałam cały tydzień! Podzielę się paroma średnio udanymi, nie mniej zrobionymi z dużym poświęcenie ze strony A. (dźwigał mnie bidak na barkach) fotkami.
A: Małe odkrycie. Noszenie kobiet na barana w niektórych krajach jest chyba ewenementem. Panie o ciemnej karnacji skóry, możliwe, że z Indii, były tak pozytywnie zszokowane, że pokazywały nas sobie nawzajem i zamiast robić zdjęcia sztucznym ogniom zrobiły nam sesję zdjęciową.
XXI wiek... każdy z telefonem w ręku :D (ja też :/ )
Ale wszyscy też życzą sobie "Happy Australia Day" co najmniej gorliwie jakby mówili
"Szczęśliwego Nowego Roku" na placu Defilad w Warszawie.
A: Podobno było też widać flagę Australii na dymie ze sztucznych ogni podczas hymnu ale my tego nie zauważyliśmy.
A co tu robi Norwegia?
Było super, chociaż Australian Day nie przebije święta narodowego w Norwegii.
Czemu ja wtedy nie pisałam blogaaa@ ...? (Ł. wyślij mi fotki pliiis)
Jak ktoś chce wziąć lekcję pozytywnego patriotyzmu w erze globalizmu - zapraszam do Oslo 17 maja bodajże.
Wielka defilada, każdy w stroju narodowym (i to nie jest obciach!), pikniki, grille, imprezki rodzinne.
Mój ówczesny szefu zaprosił całą ekipę z pracy do domu na winko, pifko, grilla i turniej badmintona. Każdy przyniósł na stół coś do jedzenia, każdy się radował.
Nie miałabym nic przeciwko urodzeniu się jako Norweżka.
11 Listopada w PLN. Co ja o tym myślę?
Bawiąc się z tłumem jakoś nie mogłam pozbyć się z głowy obrazka naszego święta niepodległości...
Hmm... czy ja w ogóle kiedykolwiek poszłam na defiladę?
Nie przypominam sobie.
A już na pewno nie urządzaliśmy ze znajomymi spotkań, imprez rodzinnych, pikników etc.
Z 11 Listopada kojarzy mi się przede wszystkim dzień wolny od pracy i długi weekend jak szczęście w kalendarzu dopisze, trochę niepotrzebnie zmarnowany potencjał bo to jednak zimny listopad...
Jakaś zadyma tradycyjnie w TV. Młodzi ludzie, którzy kochają swój kraj za bardzo, do bólu niemal czasem i równie gorącym uczuciem darzą mniejszości seksualne i inne oraz śmietniki przy drodze.
Ale większość ludzi takich jak my, ma to po prostu głęboko gdzieś...
Takie przynajmniej mam wrażenie i z góry przepraszam, jak kogoś to uraża. Nie utożsamiamy się ani z krajem, ani ze świętem. Jakieś przemówienia polityków, kolumna żołnierzy, rząd marynarzy i paru weteranów na deser.
A: Patrząc na Australian Day nie mogę zrozumieć czy zamiast 7 marszy nie można po prostu zrobić pokazu sztucznych ogni i dorzucić do tego festyn jedzeniowy by ludzie wyszli z domu i dobrze się bawili?
Czemu nie jest u nas tak radośnie w dniu narodowym?
Wiem, listopad jest miesiącem do d.... , nikt nie lubi tej zimowej pluchy i szarugi, może poza Depresją. Chciałabym, żeby atmosfera wokół Naszego dnia narodowego zmieniła się, żeby każdy, młody czy stary mógł się szczerze radować, że pochodzi z tego kraju. Wiem, że marudzenie i jojczenie jest dużo bardziej trendy. Ja bym jednak wolała party choćby i w stroju krakowiaka.
Uff... daliście radę dobrnąć do końca czy za długo? :)
Ciekawi jesteśmy Waszego zdania na temat obchodów 11 Listopada w Polsce?
A może mieliście okazję świętować dzień narodowy w jakimś innym kraju?
Jak wygląda feta w deszczowym Londku czy słonecznej Italii?
Podzielcie się wrażeniami!
PS. A: To było 36 zdjęcie z ręki z aparatu ale seniorita z Hiszpanii uparła się wyczekiwać na swoją miłość na morzu i pozostać w tle zdjęcia... eh, bohaterowie drugiego planu!
Pozdrawiamy!